Fot.: Justka Rojek-Linda

Amor fati

Ukochaj swój łyżko-widelczyk

„Nie ma tu nic z cudu chodzenia pierwszego poety po wodzie, raczej jest to prozaiczne człapanie po dnie, w betonowych płetwach, ale za to pod prąd.”

Zaczniemy z górnego „c”, a cssso? Mimo zalewania języka przez tzw. „flow z-etek” ja wciąż idę pod prąd tej modzie.
Nie ma tu nic z cudu chodzenia pierwszego poety po wodzie, raczej jest to prozaiczne człapanie po dnie, w betonowych płetwach, ale za to pod prąd. Dlatego, no cóż, będę tu przypominał wiecznie żywe sentencje z już dawno wymarłego języka.
Non scholae sed vitae discimus — nie dla szkoły, lecz dla życia się uczymy. I świetnie!
Tylko dlaczego — w tej całej nauce — nikt nie powiedział, jak kochać los, który za każdym razem, gdy coś idzie do przodu, zachowuje się jak koń — najpierw zrzuca ze swojego grzbietu jeźdźca, siada na niego, potem zaczyna okładać go batem po zadku, by na końcu rżeć sobie z niego, krzycząc: no to wio!
Ale ad rem (czyli do rzeczy, ale tak brzmi bardziej uczenie).
„Amor Fati” (miłość do losu), to idea pochodząca od Fryderyka Nietzschego, według której powinniśmy uczyć się, jak kochać wszystko, co nas spotyka. Naprawdę wszystko. Żadnych wyjątków. Od ostatnich podwyżek czegokolwiek/wszystkiego po Stories informujące nas, kto co zjadł. „Pokochaj to!” — zdaje się mówić idea ukuta przez Nietzschego. Proste? Kłopot w tym, że „Amor fati” przypomina mi trochę filozoficzne składanie biurka z Ikei z instrukcją… po łacinie — raj masochisty!

Pokochaj przeznaczenie? — ale tylko cum grano salis (z ziarenkiem soli).
No dobrze, ale momencik… Co „Amor fati” może znaczyć dzisiaj dla ludzi, którzy z sentencją po łacinie nie spotkaliby się wcale, gdyby nie tatuaże influencerów? Mniejsza o język zresztą, zapytajmy o ideę: czy naprawdę da się żyć według zasady, że do każdej porażki wychodzimy z sercem na dłoni? Na każdy policzek wymierzony od losu nadstawiamy drugi policzek? Czy możemy akceptować, że każda katastrofa to część większego planu?
I teraz najtrudniejsze pytanie: a co, jeśli tak rzeczywiście jest — i tym gorzej dla nas właśnie?
Ja mówię: akceptować mimo wszystko, ale… na pewno nie bez solidnej dawki sarkazmu.

„Amor Fati!” — brzmi szlachetnie, ale jakby to miało działać w praktyce? Sąsiad, kierowca roku, znowu zaparkował tak, że zajął pół twojego miejsca? Amor fati! Twoja odprawa online nie wskoczyła przez apkę i musisz dopłacić Ryanairowi 55 euro na lotnisku za wydruk karteczki z kodem? Amor fati! Poważnie? Nie znam nikogo, kto by nie użył łaciny pod nosem w takich chwilach — i mam tu na myśli „tę” wiecznie żywą w polszczyźnie łacinę. Ja też jej często używam, a w takich chwilach myślę raczej: Vae victis! (biada zwyciężonym), co jakoś łatwiej z siebie wykrzesać niż „miłość do losu”.

Fot.: Justka Rojek-Linda

„Czy możemy akceptować to, że każda katastrofa to część większego planu?”

„Każdy jest kowalem własnego losu” — prawda? Znamy to — było na polskim w liceum.
A jednak muszę zestawić to powiedzenie z naszym „Ukochaj los”, bo po pierwsze także należy ono do Nietzschego, a po drugie — zobaczymy, czy uda mi się je zespolić w dopełniającą się całość, czy kowal rozpieprzy wszystko młotem w drobny mak?
Ja bym to widział tak: powiedzmy, że jesteś tym kowalem, ba! nawet kowalką własnego losu, tylko że życie — zamiast dobrej jakości żelaza — daje Ci ochłapy po złomiarzach, licznik wywala korki, kuźnia się zapala, a młotem walisz sobie prościutko w kolano. I teraz: pomimo tego losu jesteś bardzo zawzięty i waleczny, więc… zamiast miecza wykułeś sobie łyżko-widelczyk.
No i co? Luźno! Bierzesz to dzieło w spracowane dłonie, za tobą dopalają się resztki kuźni, a Ty dopiero wtedy — nie wcześniej — mówisz: „Amor fati!” I nie zastanawiasz się, gdzie powstał błąd, czy zawiniłeś? Errare humanum est(błądzić jest rzeczą ludzką), a zatem: „Ukochaj swój łyżko-widelczyk!” (Nie wiem, jak by to było po łacinie, ale mogłoby mieć sufix: „jegomać”).

Ja w ogóle uważam, że filozofia „amor fati” jest dla ludzi o wyśmienitym poczuciu humoru. Czyli takich, którzy naprawdę potrafią zrozumieć, że ich relacja z losem jest jak relacja ze stalkerem; zatruwa Ci życie, dręczy jak na psychola z urojoną misją przystało, smrodzi tu i g-ówdzie, a Ty po kryjomu uśmiechasz się, bo… możesz.
W końcu — jak inaczej, w świecie, który dość mocno stawia na rywalizację — przyjąć ideę, że każda katastrofa to możliwość do samorozwoju?
To brzmi jak gadka HR-wca, który wręcza Ci zwolnienie z pracy, albo dyplomaty, który powie „wypier😁😁😁aj” w taki sposób, byś poczuł wzmożoną ekscytację w związku ze zbliżającą się podróżą w nieznane — jak głosi pewna definicja dyplomacji.
Lecz jeśli faktycznie uczymy się dla życia, to „Amor Fati” nie pasuje do filozofii, w której celem życia jest wygranie czegoś, zdobycie złotego pasa lub orderu z czekolady w jakiejś bitwie czy wyścigu — to raczej nauka tańca w deszczu i przytulanie drzew.
Więc kiedy następnym razem przydarzy Ci się coś najgorszego, powiedz: „Amor Fati!”.
Możesz jeszcze pokusić się o dodanie: scripta manent, verba volant (co zapisane, to zostaje; co powiedziane, ulatuje). I jak to dumnie brzmiałoby na blogu, vlogu, podcaście, zamiast głupkowatych przekleństw — nawet jeśli się rymują?

Na koniec pamiętaj o najważniejszym: nihil desperandum (nie trać nadziei). Nigdy nie wiesz, czy chichoczący los nie postawi Cię w sytuacji, w której jedyną przydatną rzeczą okaże się Twój własny łyżko-widelczyk.